poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Retro fotel w pepitkę

Ostatni post był jakieś sto lat temu, ale myślę, że warto opisać to i owo właśnie tutaj, żeby nie zniknęło.

Przez ostatni rok tworzenia było tak wiele, że nie sposób wyłapać wszystko i opisać. Tworzyliśmy dom, własną przestrzeń, własne miejsce na ziemi, ale przede wszystkim stwarzaliśmy siebie jako rodziców. To wszystko nadal się dzieje i będzie działo jeszcze bardzo długo, ale ścierniska sprzed roku już nie ma. Jest za to mały, przyjazny domek z ogródkiem pełen śmieszków :)

To co chcę Wam dziś pokazać jest od niedawna jego elementem. 
Historia tych dwóch foteli w naszej rodzinie jest już dosyć długa. Najpierw miał je chyba dziadek, później ciocia, później mój brat, aż wróciły z powrotem do cioci. Chciałam pobawić się w tapicera, odnowić takie fotele, żeby stworzyć coś użytkowego, dać nowe życie.
Jakoś udało nam dogadać i fotele trafiły do mojego warsztatu. W związku z tym, że miałam swoją szlifierkę stwierdziłam, że oddawanie tapicerowi wszystkiego do zrobienia jest bez sensu, bo w końcu umiem w szlifowanie :) dodatkowo wiedziałam, że mój mistrz krawiecki w osobie mojej mamy bez problemu poradzi sobie z uszyciem pokrycia. I tak po krótkim rozeznaniu u kilku tapicerów w kwestii odnowienia jedynie wypełnienia okazało się, że jestem strasznym sknerą, uniosłam się honorem i stwierdziłam, że zrobię to sama. Nie chodzi o to, że było to jakieś pierońsko drogie. Gdyby cena dotyczyła odnowienia drewna, wymiany wypełnienia i zrobienia pokrycia - OK, biorę. Ale jak zwykle nie miałabym takiej satysfakcji gdybym oddała to w zupełnie obce ręce. 





Zaczęłam rozbierać fotele na czynniki pierwsze. Pozbyłam się starego pokrycia, nie rozpruwając go całkowicie, żeby mogło posłużyć jako wzór do uszycia nowego. Następnie oczyściłam drewno z wystających starych zszywek, rozkręciłam siedzisko i stelaż.





Kolejnym krokiem było dla siedziska oczyszczenie ze starej gąbki, która była tak wygnieciona, że kruszyła się w rękach, a dla stelaża zeszlifowanie starej farby. To szlifowanie zajęło chyba najwięcej czasu, ale dzięki temu mogłam zobaczyć jakie drewno było tam pierwotnie. 
Tutaj pojawił się pierwszy dylemat: zostawiać naturalny kolor drewna, czy malować fotele na jakiś kolor. Problem jednak wyjaśnił się sam. W niektórych miejscach ciemnobrązowa lakierobejca wryła się w drewno na tyle mocno, że nie było możliwe uzyskanie jednolitego drewna bez skazy. Być może ten efekt nadgryzienia przez czas byłby ciekawy? Może kiedyś jeszcze to sprawdzę :)








Zdecydowałam więc na bezpieczny krok i po wyszlifowaniu pomalowałam stelaż dwukrotnie akrylową farbą do drewna na biało. 

Początkowo myślałam, że będę wymieniać też pasy, ale okazały się być w całkiem niezłym stanie, a w hurtowni akurat nie było i zostawiłam te pierwotne. 
Co do pokrycia siedziska i ostatecznego stylu foteli - koncepcja rodziła się w międzyczasie. Stwierdziłam, że jak już będę miała wszystko oczyszczone i doprowadzone do stanu zero - wtedy zdecyduję. Chciałam iść w pop-art już od dawna, albo jakieś retro, ale nie mogłam się zdecydować :)
Kryterium decydującym było to, żeby wzór był dobrą bazą do zmian kolorów we wnętrzu oraz żeby pasował do naszej czarnej kuchni, która jest połączona z salonem, białych mebli - bo takie w większości mamy i drewnianych elementów. Miałam kilka szalonych pomysłów na przykład na lekki folklor, ale jak zobaczyłam minę mojego męża po tym jak powiedziałam, że będziemy mieć w salonie fotele w kury, to stwierdziłam, że muszę poszukać czegoś innego :) :) :) była też orbitująca myśl o miętowych retro autobusach, bo taki materiał też znalazłam, ale skończyło się na bardzo klasycznym wzorze grubej pepity :)
Ostatecznym potwierdzeniem tej decyzji było kupno przez moją mamę właśnie takiego wazonu, przez totalny przypadek. Tak, przypadek to teraz synonim zrządzenia losu :) :) :)

Dzięki uprzejmości szwagra mogłam użyć elektrycznego takera - co za cudowny gadżet!
I poszło. 

Najpierw zakładałam, że dam dwie warstwy gąbki: 5 cm + 2cm. Potem okazało się, że pokrowce uszyte na wzór starych nie zmieściłyby takiej grubości i przykleiłam jedynie 5 cm, a 2 cm poszły nie na całość, ale jedynie na zakrycie drewnianych krawędzi na szczycie oparcia i przodzie siedziska.

Przyszedł czas na obicie, które nie było zbyt skomplikowane. "Ubrałam" oparcie w gotowe pokrycie, a na siedzisko obite gąbką nasadziłam również odpowiednio uszyte nakrycie. Od spodu przyszyłam je takerem do drewna, odpowiednio napięte.

Efekt końcowy jest następujący:



Dumna jestem z nich jak cholera :)

Pozdrawiam,
Do znów :)